Jerzy Bojanowicz (matura 1965)

Zainspirowany wspomnieniami Krysi Woźniak-Trzosek postanowiłem podzielić się swoimi, które zapadły mi w pamięci.

Zacznę od tego, że w środku wakacji 1963 r., które spędzałem u Dziadków w podgrodziskich Opypach, przyjechała mama i zakomunikowała mi, że nie wracam do Katowic, gdzie mieszkałem ponad 10 lat. W liceum chodziłem do klasy z językiem niemieckim. Po kilkudziesięciu latach dowiedziałem się, że to było jedyne LO na Górnym Śląsku, gdzie go uczono. Widać, że już w czasach PRL-u walczono z „ukrytą opcją niemiecką”! 

I powstał problem: gdzie mam kontynuować naukę? Udało się przenieść mnie do 26. LO im. T. Zana w Pruszkowie.

W klasie X C znalazłem się w pierwszych dniach września, a kilka dni później dołączyła do niej koleżanka, którą posadzono ze mną. Choć szkoła była koedukacyjna, to takie „ławki” były rzadkością. Ale nie narzekałem.

Dość szybko zaskoczyło mnie podejście prof. Stanisławy Ostrowskiej („Stasi”). Otóż miałem kiepską dykcję, więc zawsze z wierszy dostawałem 3=. Uznałem, że na ich naukę szkoda czasu – wolałem dostać 2 i „średnią” poprawić w „prozie”. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po raz drugi kazała mi wyrecytować fragment „Pana Tadeusza”. Powiedziałem, że skoro już dostałem dwójkę, to dlaczego mam ponownie odpowiadać? I usłyszałem, że ta ocena nie zwalnia mnie od nauczenia się „Inwokacji” (na początek, bo później było wiele innej poezji, nie tylko Mickiewicza!!!).

Kiedy 22 listopada 1963 r. wszedłem do szkoły wszyscy mnie pytali dlaczego jestem taki żółty. Gdy na pierwszej lekcji (chemii) zobaczył mnie prof. Stefan Gierwatowski („Gerwazy”), to kazał mi szybko wyjść z klasy i udać się do lekarza. Wracając do domu poszedłem do przychodni w Grodzisku Maz., gdzie od razu skierowano mnie do szpitala – byłem chory na żółtaczkę zakaźną. W Polsce była wówczas jej epidemia a do szpitala trafiło jeszcze dwoje Zaniaków. Datę pamiętam, bo tego dnia w amerykańskim Dallas zastrzelono prezydenta USA – Johna Kennedy’ego o czym dowiedziałem się następnego dnia z radia. Ze szpitala wyszedłem przed Świętami Bożego Narodzenia. Dostałem miesiąc zwolnienia z nauki i – z czego najbardziej się cieszyłem – do końca roku z WF-u.

Po powrocie do szkoły, a był to koniec I półrocza, „Stasia” całą godzinę przepytywała mnie z wierszy, prozy, gramatyki, składni. Klasa miała „wolne”.

Dlaczego tak szczegółowo opisuję te pierwsze miesiące nauki w Zanie. Otóż, mino tak długiej nieobecności, dzięki koleżankom i kolegom szybko poczułem się, jakbym chodził z nimi od VIII klasy! Zaakceptowali mnie i trafiłem do „klasowej paczki”. Razem chodziliśmy do kina (w Pruszkowie były wówczas 3, ale jednosalowe), na kawę, sanki w Podkowie Leśnej i prywatki, graliśmy w brydża itd.

A co z tych niecałych dwóch lat utkwiło mi w pamięci?

Kiedy pierwszą lekcję mieliśmy w klasie na parterze a dyr. Jan Gilewicz („Grzyb”) stał przy wejściu (od podwórka) i sprawdzał czy wchodzący mają tarcze, to na chodnik przy ul. Daszyńskiego wystawialiśmy krzesło i pomagaliśmy koleżankom wejść do szkoły przez okno (koledzy sami dawali radę). 

W klasie XI gros lekcji mieliśmy w sali na 3. piętrze – wejście było z klatki schodowej, a do drugiej prowadził korytarzyk wzdłuż zamkniętego strychu. Któryś z kolegów znalazł sposób na jego otwarcie i przerwy spędzaliśmy w pomieszczeniu, które nazwaliśmy XI D. Snuliśmy w nim plany na przyszłość – najczęściej na najbliższe godziny i dni, choć nie tylko, a ślad po nich wydostawał się na świeże powietrze przez otwarty w dachu właz.

Zdarzało mi się chodzić na wagary. Któregoś dnia pojechałem z kolegami do kina w Warszawie. W pewnym momencie na widowni zapaliło się światło, a „społeczna trójka” (dwóch cywili i milicjant) zaczęła wybierać spośród widzów podejrzane osoby, czyli małolatów. Spisali nas i myśleliśmy, że na tym się skończy, ale… po iluś dniach wzywa nas „Grzyb” i mówi: to wy do Moskwy (nazwa kina) jeździcie zamiast do szkoły? Za karę macie wpłacić na fundusz budowy Domu Spokojnej Starości im. Matysiaków (młodszych Czytelników odsyłam w tym miejscu do Wikipedii). Wpłaciłem, a po jakimś czasie w radio, tuż przed wyjściem na dworzec, usłyszałem nazwiska darczyńców na Fundusz. A wśród nich moje. W szkole koleżanki i koledzy powitali mnie głośnym śmiechem. 

Pierwszego dnia wiosny 1965 r. postanowiłem odpuścić biologię, za którą nie przepadałem i przyjechałem na drugą lekcję. Wchodząc do szkoły, słyszę: uciekaj, „Grzyb” szaleje, bo twoja klasa poszła na wagary. Poszedłem jej szukać. W Parku Sokoła (Kościuszki) przy Pałacyku nikogo nie było, więc poszedłem do Potulika i pytałem spacerujących czy nie widzieli 30-osobowej grupy nastolatków. Niestety, nie widzieli. Następnego dnia dowiedziałem się, że byli na Glinkach. Za karę „Grzyb” rozwiązał klasę – maturalną!!! Wzywani byli rodzice, a my musieliśmy pisać podanie o ponowne przyjęcie do szkoły. Główną naszą motywacją była „chęć dalszej nauki”. Jak widać: udało się.

Wracając do nauczycieli, to prof. Maria Anterszlak swoją decyzją, o której pisze Krysia, zmusiła mnie do nauczenia się sporządzania notatek, co później mi się bardzo przydało.

W piątki nadawana była Lista Przebojów „Studia Rytm”, której słuchaliśmy na lekcji języka rosyjskiego, a prof. Włodzimierz Wojkowski („Puszkin”) z zaciekawieniem pytał co leci. Mile wspominam dwa wakacyjne spływy kajakowe z jego udziałem: po Drawie (1964) i po Brdzie (już po maturze), którego był szefem. Pamiętam gdy na jeziorze, nad którym mieliśmy obozowisko, pojawiła się milicyjna motorówka, to wszystkim niemającym karty pływackiej kazał uciekać do lasu!

W październiku 1964 r. w Sali Kongresowej występowała bardzo znana Helen Shapiro („dziewczyna o wagnerowskim głosie” jak ją nazywał Lucjan Kydryński w „Rewii piosenek”). Choć nie należałem do ZMS-u, to namówiłem jego aktywistów do zamówienia zbiorowych biletów na to wydarzenie. I usłyszałem na żywo m.in. Walkin’ Back To Happiness, Let’s Talk About Love i You Don’t Know.

Po kilku latach mieszkania w Grodzisku Mazowieckim przeniosłem się do Pruszkowa (dwie lokalizacje), a następnie do Milanówka. Cały czas mam kontakty z kilkoma kolegami i koleżankami z tamtych lat: z mojej klasy, równoległych i młodszych. To dzięki wspaniałym pedagogom, którzy umieli integrować swoich wychowanków. I Towarzystwa Absolwentów, Wychowanków i Przyjaciół Gimnazjum i Liceum im. Tomasza Zana w Pruszkowie, organizującego – o ile to tylko możliwe – świąteczne spotkania oraz Zjazdy. Czekam na Jubileuszowy!!!

Marzec 2021 r.

 

(tekst oryginalny przesłany przez autora)