Swoją przygodę z Liceum Ogólnokształcącym im. Tomasza Zana w Pruszkowie przy ulicy Daszyńskiego 6 rozpocząłem w roku 1959 , jako 13 – letni absolwent Szkoły Podstawowej nr 4 im. Marii Konopnickiej przy ulicy Narodowej.
Wybrałem to Liceum, ponieważ wśród pruszkowskich liceów miało opinię szkoły o najwyższym poziomie nauczania. Nie mniej ważne były fakty, że szkołę tę ukończyli : Bogdan Gierajewski – lekkoatleta, olimpijczyk z Rzymu 1960 oraz Tokio 1964, Stanisław Magierowski – Mistrz Polski w łyżwiarstwie szybkim, czy bracia Jerzy i Andrzej Kowalscy także łyżwiarze, oraz koszykarze Bolesław Morawski, Ryszard Woźniak czy Andrzej Gmoch. Bardzo istotne było również, że do tej szkoły uczęszczali moi starsi koledzy z boiska jak choćby : Antoni i Jerzy Kwasiborscy, Tadeusz Rolnik, Adam Matysiak, Krzysztof Orliński czy Jacek Dobrowolski. Tam też swoje kroki skierowali koledzy z dzielnicy Żbików : Marek Krawczyk, bracia Leszek i Jerzy Jurgasiowie, Maciej Wyczyński czy Wiesław Cegliński mój serdeczny przyjaciel od czasów dziecięcych .
Wybór tej szkoły doradził nam również mój pierwszy trener koszykówki mgr Andrzej Gmoch, absolwent Liceum T. Zana.
Muszę zaznaczyć, że w ostatniej / siódmej / klasie szkoły podstawowej moje wcześniejsze zainteresowania sportowe, skrystalizowały się i zostały skierowane na koszykówkę. Z tą dyscypliną sportu byłem związany przez całe moje długie życie /aktualnie 75 lat/.
Naukę w szkole licealnej wspominam głównie jako najlepsze, najciekawsze, radosne lata mojego życia. Wspaniała atmosfera stworzona przez grono pedagogiczne, dająca poczucie ciepła i wszechstronnej opieki nad nami, oraz wysoki poziom nauczania, jaki proponowali nam nasi profesorowie świadczył o doskonałej jakości szkoły.
Podczas egzaminów wstępnych do liceum mierzyłem 183 cm i byłem jednym z nielicznych obdarzonych przez naturę takim wzrostem. W czasie wakacji urosłem 12 cm i jako „olbrzym” ze wzrostem 195 cm rozpocząłem naukę w liceum oraz regularne treningi w MKS Iskra, a następnie Ogniwo Pruszków, pod kierownictwem A. Gmocha.
Tak wyrośnięty, byłem bardzo widoczny i miałem w szkole wiele kłopotów, nie tylko z zachowaniem, nie zawsze właściwym dla ucznia liceum.
Często byłem pociągany do odpowiedzialności za różne wybryki, w różnych dla nas śmiesznych sytuacjach, jakich nie brakowało. Mieliśmy oczywiście na względzie tylko dobrą zabawę.
Wielokrotnie byłem wzywany do gabinetu Pana Dyrektora Jana Gilewicza, celem wytłumaczenia się z różnych pomysłów, jak również wysłuchania wywodów dotyczących mojego sztubackiego zachowania.
Dyrektor, czasami nie mając już innych argumentów, próbował rozwiązań „siłowych”. Powołując się na to, że kiedyś uprawiał boks i wymierzał mi kilka lekkich szturchańców w brzuch, co mnie doprowadzało tylko do śmiechu.
Stojąc naprzeciw Pana Dyrektora patrzyłem na niego z góry, gdyż byłem prawie o 40 cm wyższy.
Wspominając pana Dyrektora muszę podkreślić, że był on bardzo ciepłym, wyrozumiałym i opiekuńczym człowiekiem, potrafiącym stworzyć miłą atmosferę panującą w całej szkole.
Równocześnie z nauką w Liceum, wraz z moimi szkolnymi kolegami i przyjaciółmi , uprawiałem z wielkim zacięciem koszykówkę.
Graliśmy w rozgrywkach Warszawskiego Okręgowego Związku Koszykówki oraz Szkolnego Związku Sportowego.
Jako gospodarze meczów graliśmy w hali w Wołominie, gdzie w mroźne zimowe dni temperatura na sali była bliska tej panującej na zewnątrz.
Gra w Wołominie była przymusowa, gdyż w Pruszkowie nie było odpowiedniej sali, w której można by rozgrywać mecze. Były tylko małe sale 18 x 9 metrów, ale bez tablic z koszami.
Latem ćwiczyliśmy na kortach przy Domu Kultury ZZK przy ulicy B. Prusa, na wprost parku Potulickich, zimą zaś w Szkole Podstawowej nr 8 przy ulicy Obrońców Pokoju. W szkole nie było tablic z obręczami, więc za kosz służyła kwadratowa drabinka oznaczona kredą, w którą należało trafić tak, jak przy grze w piłkę ręczną.
Po pewnym czasie została zakupiona jedna tablica z obręczą, ale nie można jej było, z niewiadomych względów, przymocować do ściany. Zwisała więc luźno na łańcuchach idących od sufitu.
Jeśli ćwiczyliśmy rzuty do kosza, to dwóch kolegów stojąc na kozłach trzymało tablicę, aby się nie bujała. Następnie po kilku minutach następowała zmiana trzymających i tak dookoła, aż wszyscy z uczestników zajęć wykonają pracę ściany.
Przez pewien czas ćwiczyliśmy w Szkole Podstawowej nr 9 przy ulicy Mostowej 6, gdzie były zainstalowane tablice do koszykówki.
Z uwagi na wymiary boiska zawodów nie można było rozgrywać.
Myślę, że projektanci sal szkolnych, przeznaczonych do prowadzenia lekcji wychowania fizycznego, specjalnie projektowali sale o takich rozmiarach, aby nie można było tam rozgrywać zawodów przez sekcje sportowe, istniejące w klubach sportowych.
Mimo tak trudnych warunków treningowych zaczęliśmy odnosić coraz większe sukcesy. Zdominowaliśmy rozgrywki w kategoriach młodzików a następnie juniorów na terenie Mazowsza. Zaczęliśmy wygrywać z odwiecznymi rywalami z Ciechanowa. Toczyliśmy równe boje w kategorii seniorów. Rozpoczęliśmy marsz po najwyższe trofea na terenie kraju.
Jednym z pierwszych sukcesów było zdobycie wicemistrzostwa Polski młodzików, Szkolnego Związku Sportowego w roku 1961.
Zawody odbywały się w Lublinie. Mecz finałowy graliśmy z gospodarzami imprezy. Po bardzo zaciętym meczu przegraliśmy różnicą dwóch punktów.
Nasz normalnie nadzwyczaj spokojny trener A. Gmoch cisnął torbą z naszymi wartościowymi rzeczami o podłogę i opuścił salę. Mnie na osłodę pozostał tytuł króla strzelców imprezy, ze zdobyczą 75 punktów w trzech rozegranych meczach. Podstawowymi zawodnikami tego zespołu byli uczniowie naszego liceum. W dziesięcioosobowym zespole występowali : Maciej Wyczyński, Marek Krawczyk, bracia Leszek i Jerzy Jurgasiowie, Marek Iżycki, oraz Andrzej Nowak.
Kolejny znaczący wynik został osiągnięty w Zielonej Górze w roku 1963.
Na turnieju juniorów SZS zespół MKS Ogniwo zdobył III miejsce i brązowe medale. Zwycięzcami okazali się nasi konkurenci z Łodzi, a drugie miejsce zdobyli gospodarze imprezy Zastal Zielona Góra. W naszym zespole uczniami liceum byli : Jacek Dobrowolski, Maciej Wyczyński, Jerzy Jurgaś, Janusz Potempa oraz Andrzej Nowak. Podczas wakacji roku 1963 zmieniłem barwy klubowe, przenosząc się do zespołu ekstraklasy Polonia Warszawa.
Ten krok był podyktowany chęcią dalszego czynnego uprawiania sportu i dalszego wszechstronnego rozwoju.
W liceum moim profesorem od wychowania fizycznego był pan Bronisław Siemdaj, człowiek wielkiej wiedzy sportowej z szerokimi horyzontami wiedzy ogólnej. Okrutnie nas męczył , szczególnie ćwiczeniami gimnastycznymi, które sam potrafił demonstrować, pomimo lat jakie upłynęły od roku jego urodzenia.
W szkole nie było możliwości uprawiania mojej ukochanej dyscypliny sportu, ale i tak przy każdej nadarzającej się okazji wykonywaliśmy nasze ulubione ćwiczenia sportowe. W okresie letnim był to skok wzwyż, demonstrowany przeróżnymi stylami, oraz koszykówka na szkolnym boisku, pokrytym piaskiem co powodowało tumany kurzu.
W zimie skok tygrysi przez skrzynię. Doszliśmy do takiej wprawy, że do skoku ustawiane było siedem części skrzyni, a na samą górę kładli się koledzy aktualnie nie uczestnicząc w skokach. Czuliśmy się jak prawdziwi herosi. Wokół sali ławki, a na nich dziewczęta z zapartym tchem obserwujące nasze wspaniałe skoki. Przy tych ewolucjach odległość między tymi na skrzyni a sufitem wynosiła około 40 cm.
Pewnego razu otrzymaliśmy od profesora Siemdaja nową, skórzaną piłkę do koszykówki i toczyliśmy nią boje na naszym szkolnym boisku.
Po pewnym czasie gra w koszykówkę trochę się nam znudziła, więc zmieniliśmy dyscyplinę i zaczęliśmy grać tą nowiuteńką piłką do koszykówki w ukochany przez wszystkich futbol czyli piłkę nożną. Po kilku minutach z hukiem otworzyły się drzwi wyjściowe ze szkoły, wypadł z nich profesor Siemdaj trzymając w ręku jakiś długi przedmiot i ogromnie krzyczał.
Po jego reakcji widać było wielkie wzburzenie naszym zachowaniem.
Wszyscy uczestnicy gry natychmiast czmychnęli z boiska, a na jego środku pozostała tylko nowiutka „węgierka”, już trochę sfatygowana naszymi butami.
Jako zespół szkolny nie graliśmy w żadnych rozgrywkach, gdyż takich nie było. Jednak pamiętam jeden mecz ze szkołą z Ursusa, rozgrywany na kortach przy ZZK. Gra nie trwała zbyt długo, gdyż po jednej z akcji złapałem za obręcz kosza, która z wielkim trzaskiem pozostała w moich rękach i razem z obręczą wylądowałem na korcie. Na tym zawody zostały zakończone, ponieważ umocowanie nowej obręczy było procesem bardzo skomplikowanym i długotrwałym.
Moim głównym zajęciem poza lekcjami była gra w koszykówkę oraz uprawianie innych sportów w zależności od pory roku.
W roku 1961 zostałem powołany do reprezentacji Polski juniorów a w kolejnym 1962 roku odbył się w Bolonii /Włochy/ pierwszy turniej z udziałem ośmiu zespołów z Europy, w którym startowała również reprezentacja Polski.
W tym czasie miałem okropne problemy z językiem polskim, którego uczyła mnie pani profesor Wanda Bochyńska. Groziła mi ocena niedostateczna
na koniec roku szkolnego, a termin wyjazdu zbliżał się błyskawicznie.
Jedynym ratunkiem była pomoc kogoś z zewnątrz.
Moim adwokatem stał się kierownik zespołu, major wojska polskiego pan Leszek Kamiński, były zawodnik zespołu CWKS Warszawa, który zasłynął jako pierwszy polski zawodnik zdobyciem punktów wsadem /czyli z góry/ do kosza. Pan Leszek oczarował polonistkę do tego stopnia, że zezwoliła mi odpowiadać na każdej lekcji języka polskiego, jakie pozostały do mojego wyjazdu na europejskie zawody. Łącznie było to sześć /6/ lekcji, po dwie, w trzy dni. Odpowiadając na każdej lekcji zdobyłem wystarczającą ilość ocen dostatecznych i z promocją do następnej klasy, mogłem wyjechać na wspomniany turniej.
Następnie już jako absolwent Liceum w roku 1964 byłem uczestnikiem pierwszych Mistrzostw Europy Juniorów, plasując się na szóstym miejscu w czempionacie.
Muszę nadmienić, że w tamtych czasach nie było żadnych ulg dla nas wyczynowo uprawiających sport.
Barwnych historii związanych z moim pobytem w „Zanie” było bardzo wiele, ale upływający czas zatarł je nieco w pamięci. Jednak serdeczność, fachowość oraz wielkie zaangażowanie i oddanie nam uczniom przez grono pedagogiczne pozostało w mojej pamięci na zawsze.
Niezapomniane były lekcje rysunku z profesorem Wacławem Prusakiem. Owoce, które mieliśmy malować Pan Profesor przynosił z własnego sadu. Znikały one kolejno z patery na której były ułożone, a pan profesor albo udawał, że tego nie widzi, albo życzył nam smacznego.
Czasami mówił „ chłopcy, ja wam przyniosę owoce do zjedzenia, ale bardzo proszę abyście tych eksponowanych nie zjadali”.
Z rozrzewnieniem wspominam lekcje chemii z panem profesorem Stefanem Gerwatowskim i jego sławne słowa kierowane do mnie „ chodź no tu chłopczyku anemiczny, sprawdzimy twoje wiadomości”.
Były jak wyrok skazujący. Jeśli szczęśliwie nie trafiło się na pierwszy strzał profesora 2,4,6 itd. lub 3,6,9 z listy uczniów, to pojawiała się szansa i można było dostatecznie przygotować się do odpowiedzi i uzyskać pozytywną ocenę.
Lekcje biologii prowadziła pani profesor Stefania Niklewska.
Miałem dobre oceny z tego przedmiotu, a pozyskane wiadomości przydawały się w późniejszym czasie podczas studiów na warszawskiej AWF.
Kiedyś, na jednej z kolejnych lekcji, Pani Profesor zadała pytanie mojemu koledze, dotyczące owadów „ Do jakiej gromady zaliczyłbyś muchę ?”.
Ten zaskoczony pytaniem zawahał się z odpowiedzią, lecz ja natychmiast podpowiedziałem mu, że do parzystokopytnych. Powtórzył to, co usłyszał ode mnie, wywołując śmiech całej klasy. Wtedy Pani Profesor ze stoickim spokojem oświadczyła „ Nowak proszę wyjdź za drzwi”, co niestety musiałem wykonać.
Historii, tej prawdziwej, uczyła mnie niezapomniana pani profesor Maria Anterszlak. Na jej lekcjach siedzieliśmy z otwartymi ustami, chłonąc każde słowo z jej barwnych opowiadań. Pamiętne zdanie, które powtarzała Pani Profesor to : „ Ja wam powiem jak było naprawdę, a do matury nauczcie się z podręcznika”.
Matematyki, uczyła mnie pani profesor Bronisława Bacia, pasjonatka astronomii oraz pan profesor Tadeusz Gralewicz, dzięki któremu bezpiecznie przebrnąłem przez egzamin maturalny z tego przedmiotu.
Moim nauczycielem fizyki był pan profesor Jan Żyro, który w trakcie odpowiedzi ucznia przy tablicy, śledził w szczególny sposób jego zachowanie. Profesor patrzył tylko na klasę. W chwili, gdy delikwent odwracał się do klasy oczekując podpowiedzi, natychmiast słyszał „nie odwracaj się”.
Dużo czasu upłynęło gdy wykryliśmy jego patent, było to lusterko w którym obserwował odpytywanego.
Rozrabiając i bałaganiąc na jego lekcji, można było otrzymać uderzenie kredą lub ścierka od tablicy, którą wysyłał do ciebie profesor , rzutem od katedry.
Wspomnienia, wspomnienia – z wielkim sentymentem myślę o czasie spędzonym w Liceum Ogólnokształcącym imienia Tomasza Zana.
Tutaj uczono nas prawidłowych postaw, uczciwych i pozytywnych zachowań .
Tu kształtowały się nasze charaktery, poglądy i postawy. Nasi profesorowie przekazywali nam swoje pasje, zainteresowania oraz ideały, o czym opowiadali bardzo często, a odbiorcy słuchali z wielkim zainteresowaniem.
Uczyli nas szacunku do historii, tradycji i uczciwości.
Pozostały mi one w głowie i sercu na całe moje bujne i barwne życie, po opuszczeniu murów starej zasłużonej „BUDY”.
Tutaj, także zrodziły się przyjaźnie i znajomości , które przetrwały do dzisiejszych dni. I mam nadzieję, pozostaną na zawsze.
Andrzej Nowak-matura 1964 r
(tekst oryginalny przesłany przez autora)